niedziela, 22 stycznia 2012

Ucieczka do Polski

Stanisław Frączysty ps. "Sokół"
Frączysty spotkał się na dworcu w Budapeszcie ze Śmigłym i towarzyszącymi mu osobami 25 października 1941 r. Zjawienie się na dworcu Felczaka i Zalewskiego zakłóciło pierwotny plan działania i ostatecznie „Staszek” wyruszył do kraju tylko z marszałkiem Śmigłym i wicewojewodą tarnopolskim Bazylim Rogowskim. Dwa dni później byli już na terenie okupowanego kraju. Po krótkim pobycie w domu Franciszka Frączystego, cała trójka udała się do Krakowa, a następnie Warszawy.

Podczas internowania marszałek Śmigły-Rydz planował uciec i przedostać się do okupowanego kraju. W tym celu nawiązał kontakt z ppłk. Józefem Nejsarkiem, który obiecał zorganizować ucieczkę. 10 grudnia 1940 roku marszałek opuścił willę i z pomocą Nejsarka przekroczył granicę rumuńsko-węgierską, gdzie czekał na niego Franciszek Barnert, dawny znajomy z POW. Podczas pobytu na Węgrzech, w celu zmylenia wywiadu niemieckiego, podawał się za Stanisława Kwiatkowskiego, profesora ze Lwowa. Przez krótki czas przebywał w Szegedzie, później w Budapeszcie w mieszkaniu Franciszka Barnerta. Tam zdobył fałszywe dokumenty na nazwisko Stanisław Rogowski. W tym samym czasie współpracownicy Śmigłego-Rydza kolportowali nieprawdziwe pogłoski, jakoby udał się on do Turcji, a potem do północnej Afryki. Wkrótce potem zdecydowano, że marszałek powinien przenieść się na prowincję. Wybór padł na miasteczko Balatonföldvár, znajdującym się nad brzegami Balatonu. Zamieszkał tam w niewielkim hotelu i wówczas też spotkał się na parę tygodni z małżonką, która wcześniej opuściła go w Rumunii udając się do Francji. 8 kwietnia 1941 roku powrócił do Budapesztu, gdzie przebywał w sanatorium. 10 maja opuścił stolicę Węgier i zamieszkał w Szantod w majątku jednego ze swoich znajomych. W tym czasie powrócił do działalności politycznej, planując utworzyć (wzorowaną na POW) podziemną organizację do walki z Niemcami – Obóz Polski Walczącej. Jednocześnie Śmigły-Rydz pragnął powrócić do kraju i walczyć z okupantem, chcąc w ten sposób zrehabilitować się w oczach Polaków, których duża część obwiniała go o porażkę w kampanii wrześniowej.  25 października 1941 roku Edward Śmigły-Rydz wyruszył pociągiem z budapeszteńskiego dworca Keleti. Wysiadł w Rożnawie, gdzie przesiadł się do samochodu. Następnie wraz z kilkoma współpracownikami przejechał pod samą granicę węgiersko-słowacką, którą przekroczył pieszo. Potem samochodem przejechał do Twardoszyna. Granicę przekroczył pieszo w Suchej Górze 27 października 1941 roku. W okupowanej Polsce zakonspirowany Śmigły-Rydz przez pewien czas przebywał w Krakowie, 29 października znalazł się w Warszawie. Mieszkał u wdowy po gen. bryg. Włodzimierzu Maxymowicz-Raczyńskim, na Mokotowie pod adresem ul. Sandomierska 18/6.


Z jednym z ostatnich żyjących legendarnych kurierów tatrzańskich, żołnierzem ZWZ-AK Stanisławem Frączystym ps. "Sokół", odznaczonym m.in. Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych, oraz z jego żoną Aleksandrą rozmawia Mariusz Bober  Trudno było przeprowadzić w październiku 1941 r. marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego z Węgier do Polski? - Nie, bo szliśmy trasą, którą już wcześniej przerzuciłem ok. 15 wysokich rangą oficerów z jego najbliższego otoczenia, którzy również byli internowani w Rumunii. Stamtąd dostali się na Węgry, skąd przeprowadziłem ich swoją wypróbowaną trasą: Budapeszt - Rożniawa - Chochołów. Miałem znajomego Słowaka w pobliskim miasteczku, którego wcześniej uprzedzałem, aby w umówiony dzień o umówionej godzinie podjechał pod granicę z Węgrami. Musiałem być punktualny, żeby ten Słowak nie czekał na mnie.  Skąd wyruszył Pan w podróż z Naczelnym Wodzem? - Z Węgier. Spotkaliśmy się w zamku hrabiny Marengy pod Budapesztem. Na początku przez kilka godzin omawialiśmy przebieg trasy podróży. Marszałek zaakceptował mój plan. Następnego dnia wyruszyliśmy w drogę. Towarzyszyła nam córka hrabiny. Wyjechaliśmy pociągiem z dworca kolejowego w Budapeszcie do Rożniawy na granicę węgiersko-słowacką. Kilka kilometrów wcześniej wysiedliśmy, aby nie przekraczać granicy w pobliżu torów kolejowych. W Pelszycach, niedaleko przejścia, czekał już na nas z samochodem znajomy Słowak, który podwiózł nas w pobliże Rożniawy. Tam pożegnaliśmy się z nim, a także z córką hrabiny Marengy i ruszyliśmy we trzech dalej - z marszałkiem i mjr. Bazylim Rogowskim (wicewojewodą wołyńskim). Przekroczyliśmy granicę pieszo w rejonie słowackiej wsi Wielkiej Palony. Po drugiej stronie zaczekaliśmy na umówionego kierowcę. Po kilku godzinach jechaliśmy już samochodem do Twardoszyna. Po krótkim odpoczynku kierowca Józek Chudziec podwiózł nas pod granicę polsko-słowacką. Przekroczyliśmy ją pod osłoną nocy, dochodząc do Chochołowa.  I tu zaczęły się kłopoty? - Tak się złożyło, że gdy doszliśmy do rzeki Czarny Dunajec, na drugim brzegu zobaczyłem na moście niemiecki patrol. Choć był koniec października, spadł już śnieg i było zimno, chciałem więc spróbować przeprawy przez most. Położyliśmy się nad rzeką na śniegu. Trudno było nas wypatrzeć, bo byliśmy ubrani w białe płaszcze. Niemcy nie zobaczyli nas, mimo że zeszli z mostu i przeszli zaledwie ok. 10 metrów od nas. Jednak pozostawiliśmy ślady na śniegu. Wiedziałem więc, że nie możemy długo zostać w Chochołowie, bo gdy patrol będzie wracał, może zauważyć ślady.  Tym bardziej że w Pana domu czekali Niemcy? - Tak, zostałem o tym ostrzeżony przez brata Franka. Dlatego poszliśmy do jego domu. Dałem znać znajomemu, by szybko zaprzągł konie do sań, byśmy mogli odwieźć marszałka na dworzec kolejowy w Szaflarach. Stamtąd pojechaliśmy do Krakowa, gdzie Rydz-Śmigły zatrzymał się u ks. płk. Antoniego Zapały, kapelana Wojska Polskiego, szkoły kadetów i jednocześnie kapelana Wodza Naczelnego. On również był internowany na terenie Rumunii. Przeprowadziłem go do Polski krótko przed marszałkiem. Odpoczęliśmy tam dzień czy dwa, a potem pojechaliśmy pociągiem do Warszawy. Wówczas ostatni raz widziałem Naczelnego Wodza. Kilka tygodni później zmarł nagle w Warszawie.  Podczas przeprowadzania marszałka rozmawiał Pan z nim? Jakim był człowiekiem? - Oczywiście, że rozmawialiśmy ze sobą, ale zwykle tylko krótko i rzeczowo na temat np. obranej przeze mnie trasy podróży. Dla mnie osobiście jako młodego człowieka Józef Piłsudski oraz Edward Rydz-Śmigły byli wzorami do naśladowania.  Dużo ludzi uniknęło dzięki Panu aresztowań przez Niemców? Pamięta Pan jeszcze nazwiska któregoś z przeprowadzonych oficerów? - Spośród nich znałem zaledwie trzech, czterech ludzi. Nie było wcale wskazane, by wiele o nich wiedzieć, zwłaszcza w przypadku aresztowania przez Niemców. Jednym ze znanych mi oficerów był Jan Mazurkiewicz ps. "Radosław" [pułkownik Armii Krajowej, dowódca zgrupowania "Radosław" podczas Powstania Warszawskiego - przyp. red.]. Po 17 września 1939 r. znalazł się na Węgrzech, gdzie mieściła się komenda założonej przez niego Tajnej Organizacji Wojskowej. Przeżył wojnę. Przyjeżdżał czasami do Zakopanego na różne uroczystości, spotkaliśmy się kilka razy.  Zawsze podróżował Pan jako kurier trasą przebytą z marszałkiem, czy czasami jakąś inną? - Zazwyczaj przedzieraliśmy się przez Zakopane, Czerwone Wierchy, na Słowację. Dalej trasa biegła przez Poprad, Rożniawę, do granicy węgierskiej. Do Popradu szliśmy ok. 10 godzin. Nie byłem przewodnikiem przez Tatry, więc nie ryzykowałem długich wędrówek przez góry. Z początku kilka podróży odbyłem w towarzystwie Józka Krzeptowskiego, od którego wiele się nauczyłem. Ale gdy było można, jeździliśmy samochodami albo pociągami. Przejazd umówionym samochodem przez Słowację pod granicę węgierską zajmował co najmniej godzinę. W sumie cała droga z Zakopanego przez Tatry do Budapesztu - ponad 300 km - zajmowała 3-4 dni. Gdy trzeba było szybko coś przewieźć, umawiałem się ze znajomym kierowcą Słowakiem, że poczeka na mnie w przygranicznej węgierskiej miejscowości, aż odbiorę przesyłkę. Wtedy już następnego dnia wracaliśmy na Słowację, a ja później - do Polski.  Co sprawiało najwięcej kłopotów podczas Pana podróży kurierskich? - Najwięcej kłopotów było z przekraczaniem granicy. Przed przejściem ze Słowacji do Polski przygotowywałem więc sobie np. grabie czy jakieś inne narzędzie, udając, że pracuję na łące czy w polu, a gdy nadarzyła się okazja, szybko przemykałem przez granicę. Starałem się nie przekraczać jej pociągiem, bo bezpieczniej było nie dać się zatrzymać strażnikom. Granicę trzeba było przekraczać raczej pieszo i w takich miejscach, by nie dać się złapać. Jeśli Słowacy złapali Polaka, od razu go aresztowali i przesłuchiwali, a potem odwozili do siedziby gestapo w Zakopanem. Inaczej było na granicy węgierskiej. Co prawda Węgrzy również łapali przedzierających się przez granicę Polaków, przesłuchiwali uciekinierów, ale potem zwykle odprowadzali do przejścia i pokazywali, gdzie jest słowacka granica. Wtedy Polacy, gdy tylko Węgrzy się oddalili, wracali do przygranicznego miasteczka, czasami szybciej od samych strażników.  W pierwszych latach wojny ruch przez granicę był duży? Kontrole niemieckie nie były szczelne? - Na początku okupacji wielu młodych przedzierało się z Polski przez Węgry i Jugosławię do Włoch, a stamtąd do Francji, gdzie tworzone było polskie wojsko. Do niego ciągnęli żołnierze i ochotnicy. Po zajęciu Francji i przystąpieniu Włoch do wojny ta droga została odcięta. Wtedy już dużo mniej ludzi ruszało na Zachód tą trasą.  Służba kuriera AK nie polegała tylko na przeprowadzaniu ludzi do Polski i z Polski. Przewoził Pan również różne przesyłki. Co one zawierały? - We wrześniu 1939 r. na Węgry została ewakuowana nie tylko część wojska i dowództwa, ale też większość pieniędzy i rezerw bankowych. Część z nich trafiła również do Rumunii. Jednak o wiele trudniej było utrzymać łączność z tym krajem, głównie z tego powodu, że trzeba było się tam przedzierać przez ziemie okupowane przez Sowietów. Początkowo przewoziliśmy przede wszystkim pieniądze. Dostaliśmy wtedy zadanie przerzutu zdeponowanych na Węgrzech funduszy z powrotem do kraju, bo tylko w Polsce przedstawiały one jakąś wartość. Trzeba było się jednak spieszyć, ponieważ Niemcy wydali zarządzenie, że przedwojenna polska złotówka będzie w obiegu tylko do połowy 1940 roku. Wówczas wszyscy kurierzy często jeździli na trasach Budapeszt - Warszawa albo Budapeszt - Kraków z tymi pieniędzmi. Punkty przerzutowe były w różnych miejscach.  Dużo tysięcy czy może milionów przeniósł Pan wówczas na plecach? - Braliśmy ok. 20 kg banknotów do plecaka. W sumie przewiozłem na pewno ponad milion złotych. Przerzucaliśmy także dolary. Na raz zabierałem zwykle ok. 10 tys. dolarów amerykańskich.  Obyło się bez przygód? Nie stracił Pan nigdy powierzonych pieniędzy? - Nie straciłem, choć raz omal do tego nie doszło. Miałem wtedy ze sobą paczuszkę z 5 albo 10 tys. dolarów. Dotarłem z nią bezpiecznie do Warszawy i tu dopiero miałem kłopoty, i to nie z Niemcami. Byliśmy co prawda szkoleni na wypadek różnych sytuacji, ale nie zachowałem wystarczającej ostrożności. Gdy jechałem tramwajem, padłem ofiarą szajki kieszonkowców. Zrobili sztuczny tłok i jeden z nich wyjął mi z wewnętrznej kieszeni paczkę z banknotami. Jednak od razu się zorientowałem i puściłem się za nim w pogoń. Byłem wtedy silny i szybki, więc dogoniłem go i złapałem za ubranie. Wyrwał mi się co prawda, ale pieniądze wyrzucił. Byłem uratowany, bo jak bym się potem pokazał w Budapeszcie? Kto by mi uwierzył, że ukradziono mi pieniądze?  Czy coś jeszcze kurierzy przerzucali przez granicę? - Czasami przewoziliśmy także dokumenty i broń. Jednak broń zabieraliśmy rzadko. W przypadku złapania przez Niemców kuriera z takim transportem groziła śmierć. Ponadto karabiny były ciężkie i niewiele można było ich zabrać. Ale przewieźliśmy trochę bardzo dobrych polskich pistoletów wis. Na raz można było zabrać do plecaka 10 sztuk. Miałem co najmniej 3-4 takie udane przerzuty. Jednak było dużo wpadek moich kolegów kurierów już na terenie kraju. Niemcy aresztowali np. Staszka Marusarza. Na szczęście udało mu się uciec. Po tych doświadczeniach po pewnym czasie dowództwo zrezygnowało z przerzutu broni.  Powiedział Pan, że był Pan przygotowywany na różne sytuacje w działalności konspiracyjnej. Czyli wcześniej przeszedł Pan przeszkolenie? - Kilka miesięcy przed wybuchem wojny przechodziliśmy ćwiczenia w ramach Dywersji Pozafrontowej, specjalnej jednostki przygotowywanej przez władze do podziemnej walki na tyłach wroga, na wypadek zajęcia kraju. Władze co najmniej od marca 1939 r. wiedziały, że wojna jest nieunikniona. Rozpoczęły się więc przygotowania do wojny. Szkolenia były prowadzone w tajemnicy w Dolinie Chochołowskiej, m.in. w Wojskowym Klubie Sportowym. Na ćwiczenia nosiliśmy wojskowe ubrania, występując jako żołnierze. Druga seria ćwiczeń była organizowana w Nowym Targu. Jednak po wybuchu wojny Niemcy weszli z takimi siłami, że nie mogliśmy właściwie rozwinąć działalności dywersyjnej. Mieliśmy do dyspozycji trotyl i broń krótką. Ponadto Niemcy wprowadzili rozporządzenie, iż jeśli ktoś dokona zamachu na nich i go złapią, to 50 ludzi z rodzinnej miejscowości sprawcy pójdzie na śmierć. Skupiliśmy się więc na działalności kurierów.  Trafiły się Panu podczas tej działalności jakieś niezwykłe sytuacje? Raz chyba uciekł Pan niemieckiemu patrolowi? - Podczas ostrej zimy w 1942 r. miałem dostarczyć ważną przesyłkę z Węgier do Warszawy. Zawierała ona dokumenty dotyczące umów, jakie przed wojną zawarł polski rząd z władzami Rumunii. Dziś znajdują się one w Instytucie Józefa Piłsudskiego w Londynie. Gdy rumuński król gościł w Warszawie, byłem razem z innymi góralami obecny na uroczystości podpisania umów. Niosąc przesyłkę tej pamiętnej zimy, przeszedłem przez nawis śnieżny, pod którym biegła ścieżka, którą chodzili Niemcy. Zapadłem się w głębokim śniegu i zjechałem z nawisu na grzbiecie. Wpadłem prosto na patrol niemiecki...  Złapali Pana? - Tak, było to blisko granicy ze Słowacją, więc wzięli mnie za przemytnika, bo podczas niemieckiej okupacji przemyt kwitł. W tym momencie nie miałem możliwości ucieczki. Zabrali mnie więc i zaprowadzili do swojego budynku. Dopiero tam było zrobione przejście w ogromnych zaspach i można było swobodnie się poruszać. Gdy doszliśmy pod bramę i Niemcy zaczęli ją otwierać, odwróciłem się, przewróciłem czterech Niemców zagradzających mi drogę i skoczyłem przed siebie. Puściłem się biegiem udeptaną ścieżką w kierunku wsi. Zanim Niemcy się podnieśli, zorientowali, co się stało i zaczęli strzelać, byłem już daleko. Było ciemno, więc właściwie strzelali na wiwat.  Gdy przyjechał Pan z Warszawy po odwiezieniu marszałka Rydza-Śmigłego, wrócił Pan do Chochołowa? Był Pan już tam chyba "spalony"? - Dalej prowadziłem działalność kurierską przez kilka miesięcy, do lutego 1942 r., bo było jeszcze trochę ludzi w Budapeszcie do przeprowadzenia do kraju. Jednak w lutym 1942 r. zostałem aresztowany w wyniku wielkiej obławy niemieckiej oraz wsypy.  Jak do tego doszło? - Sprawa sięga początków konspiracji w Chochołowie. Do ruchu oporu wkradł się szpieg - przedwojenny polski oficer, choć z nazwiskiem niemieckim - Wegner. Był on zastępcą komendanta powiatowego Związku Rezerwistów. To on jeździł do wielu wiosek. Kilka miesięcy po wybuchu wojny zaczął rozpowiadać, że został upoważniony przez rząd do utworzenia na tych terenach konspiracji. Chodził po wsiach, robił listy członków organizacji, zbierał meldunki itd. Dopiero później się dowiedzieliśmy, że oddawał to wszystko na gestapo. Dzień po rocznicy Powstania Chochołowskiego, w nocy z 22 na 23 lutego 1942 r., Niemcy urządzili masowe aresztowania mieszkańców wsi, wśród nich aresztowano żonę mego brata Franciszka - Annę, którą Niemcy więzili w katowni Podhala - w zakopiańskim "Palace". Niemcy zatrzymali ok. 500 osób, nawet kobiety. Otoczyli też wieś, by nikt z niej nie uciekł. Jeśli ktoś był na liście sporządzonej przez Wegnera, został aresztowany. Pozostałych przesłuchano i wypuszczono. Tych, którym udowodniono przynależność do organizacji, kierowano do krakowskiego więzienia na Montelupich, a stamtąd do obozu w Oświęcimiu albo rozstrzeliwano na miejscu.  Jak udało się Panu przetrwać ciężkie przesłuchania gestapo? - Byłem potwornie skatowany, tak że mięśnie oddzielały się od kości. Ale nie wydałem nikogo. Później, nawet gdy trafiłem do Oświęcimia i strażnicy widzieli moje ciało w łaźni, uznali, że już zostałem wystarczająco zbity. Każdy więzień był kierowany do takiej pracy, do której się nadawał. Ja byłem z zawodu rolnikiem, więc przydzielono mnie do zajmowania się zwierzętami hodowlanymi.  Dlaczego z Oświęcimia został Pan przewieziony do Buchenwaldu? - W miarę cofania się frontu przed wojskami sowieckimi Niemcy ewakuowali kolejne obozy na zachód. W listopadzie 1944 r., gdy wojska niemieckie cofnęły się na linię Sanu, postanowiono ewakuować także obóz w Oświęcimiu. Nas wywieziono do Buchenwaldu.  Jak udało się Panu uciec z tego obozu? - Pracowaliśmy tam od rana do wieczora, przez blisko 12 godzin. Gdy wracaliśmy z pracy, zauważyłem kilkakrotnie, że dwaj więźniowie - Rosjanin i Czech, oglądają coś w rogu obozu. Zrozumiałem, że kombinują ucieczkę. Pewnego razu podszedłem do Czecha i powiedziałem mu: "Jeżeli chcecie brykać, to tylko ze mną". Zgodzili się. Zaczęliśmy wtedy obmyślać plany ucieczki. Zauważyliśmy, iż wieczorem, gdy wracaliśmy z pracy, wszyscy esesmani przychodzili pod bramę nas sprawdzać. Nawet strażnicy schodzili ze swoich stanowisk. Było więc co najmniej kilka minut, gdy wszyscy Niemcy gromadzili się przy bramie. Ogrodzenie obozu nie było tak mocne, a druty rozciągnięte tak gęsto jak w Oświęcimiu. Wykombinowaliśmy więc, że gdy Niemcy będą zajęci przy bramie, uciekniemy przez ogrodzenie.  W jaki sposób? - Przygotowaliśmy wcześniej dwie żerdzie, które jedna osoba podkładała pod druty, podnosząc je do góry. Dzięki temu druga mogła prześliznąć się pod spodem. Gdy przeszła na drugą stronę, podkładała tak samo żerdź pod druty, by mogli przejść pozostali. W ten sposób uciekliśmy. Kierowaliśmy się w kierunku granicy czesko-niemieckiej, tam wpadliśmy w zasadzkę czeskiego patrolu i zostaliśmy oddani w ręce niemieckiej straży granicznej. Niemcy nas nie rozpoznali (na całe szczęście, kara za ucieczkę - wiadoma) i umieścili ponownie w obozie w Buchenwaldzie. 9 kwietnia 1945 r. do obozu wkroczyła amerykańska armia gen. Pattona, wyzwalając nas.  Pana rodzina mocno ucierpiała podczas wojny. Z czterech braci tylko Pan przeżył? - Brat Karol zginął jeszcze przed II wojną światową. Potem, jesienią 1939 r., na Węgry uciekł kuzyn Andrzej Frączysty oraz mój brat Gustaw. Oni pierwsi zostali zaangażowani w działalność kurierską. Dlatego Niemcy zatrzymali ojca i mamę, by wyjaśnić, co się stało z bratem. Podczas wspomnianej obławy w Chochołowie aresztowano rodziców oraz trzy siostry. Po trzech miesiącach zwolnili ich. Gustaw, ostrzeżony, że grozi mu aresztowanie, został najpierw w Budapeszcie, a potem uciekł do armii polskiej na Zachodzie. Walczył m.in. pod Tobrukiem, Monte Cassino. Zginął podczas przerzucania sił amerykańskich we Włoszech, gdy kończyły się już walki z Niemcami. Trzeciego brata, Franciszka, który walczył jeszcze podczas I wojny światowej, Niemcy aresztowali dwa tygodnie po mnie. Jego również wysłali do Oświęcimia w tym samym czasie. Trafił do najgorszego komanda w Birkenau. Dziennie z tej grupy więźniów Niemcy wybierali 10-15 osób i rozstrzeliwali je lub wysyłali do gazu. Więźniowie wiedząc, co może ich spotkać, rozpoczęli przygotowania do ucieczki - brat brał w niej udział. Plan był taki, że na umówiony sygnał wszyscy więźniowie kopiący rów odwadniający mieli rzucić się na wartowników, każdy z narzędziem, którym pracował. Niestety, wśród więźniów znalazł się konfident, który zamiary współtowarzyszy niedoli zdradził esesmanom. Gdy zaczęli ucieczkę, Niemcy czekali już na nich z karabinami maszynowymi. Zginęło ok. 500 osób. Prawdopodobnie wtedy Franciszek został zastrzelony. Tych, którzy przeżyli ostrzał, od razu wywieziono do gazu. Tylko jednej osobie udało się uciec, jest nim mieszkający po dziś dzień w Warszawie aktor August Kowalczyk.  Po wojnie chodził Pan jeszcze po górach? - Później już nie. Po wojnie gospodarka była zniszczona, rodzice starzy, miałem żonę i dziecko na utrzymaniu, więc trzeba było zająć się uprawą pola. Nie mieliśmy go dużo - 5 ha, oddalone o 20 km, a uprawa w górach nie jest łatwa.  Jak Państwo sobie radzili? Aleksandra Frączysty: - Ziemia nie jest tu zła, ale trzeba wiedzieć, jak ją uprawiać. Ważne jest, by wszystko robić na czas i nie zaniedbać koniecznych prac.  Stanisław Frączysty: - Umiałem nowocześnie gospodarzyć. Wiele nauczyłem się od ojca, ale także w szkole rolniczej, do której uczęszczałem jeszcze przed wojną.  W dodatku trzeba było jeszcze oddawać władzom kontyngenty? S.F.: - Ano trzeba było - zboże, mleko lub mięso, za mniej niż połowę wartości. Jeśli się nie oddało kontyngentu, można było nawet trafić do więzienia jako "wróg ustroju". Ja się wywiązywałem zawsze i z kontyngentów, i z podatku, choć nie było łatwo. Byłoby mi łatwiej, gdybym należał do partii, ale nigdy się na to nie zgodziłem.  Komuniści nakłaniali Pana do wstąpienia do partii? - Bardzo mieli mi za złe, że nie chciałem się zapisać, choć miałem taką przeszłość - udział w konspiracji, pobyt w obozie w Oświęcimiu. Nie mogli mnie aresztować za odmowę, ale odpłacili się tym, iż nie pozwalali mi na podjęcie żadnej pracy w okolicy. Nie chcieli mi też dać paszportu. Wielu naszych ludzi wyjechało do Ameryki, ja nie mogłem. Raz tylko udało mi się wyjechać podczas procesów niemieckich zbrodniarzy wojennych. Pojechałem wtedy do Niemiec i zeznawałem we Freiburgu na procesie trzech gestapowców z Zakopanego.  Pana zasługi zostały docenione przez Rząd Polski na Uchodźctwie, który przyznał Panu wysokie odznaczenie. A przez władze w Polsce też został Pan odznaczony? - Otrzymałem wiele odznaczeń, m.in. Krzyż Walecznych przyznany jeszcze w okresie PRL przez rząd polski w Londynie. Władze oczywiście nie wypuściły mnie na wręczenie odznaczenia. Ostatni prezydent na uchodźctwie Ryszard Kaczorowski pofatygował się więc osobiście do mojej chałupy, by wręczyć mi Krzyż Walecznych. Władze w Polsce później także przyznały mi odznaczenia. Nie bardzo jednak troszczą się o los kombatantów. W ostatnich latach zmieniły się zasady przyznawania świadczeń dla kombatantów. W efekcie dodatek do renty, który otrzymywaliśmy z funduszy przekazanych przez Niemców, został opodatkowany. Zmniejszono poza tym pieniądze z tytułu renty rolniczej.  Dziś coraz rzadziej spotyka się rodziny wielopokoleniowe. Państwo mieszkają razem z dziećmi i wnukami? A.F.: - Mamy troje dzieci. Córka mieszka z nami, jeden syn w Chochołowie, a drugi w Zakopanem. Doczekaliśmy się też pięciorga wnucząt.  Dziękuję za rozmowę.
Wywiad  Nasz Dziennik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz